Archiwa kategorii: nawyki

Feedback, czyli nadgryziona kanapka…

Na temat dawania informacji zwrotnej, zwanej częściej feedbackiem (i chyba oba określenia brzmią równie fatalnie, choć niestety chyba nie ma lepszych), chciałem napisać od dawna, ale jak tu pisać o czymś co ma tyle twarzy?…

Bo przecież czym innym jest feedback szefa, który ocenia pracownika i udziela mu popularnej „zjebki”, co w rzeczywistości z feedbackiem niewiele ma wspólnego, dicas-da-marta-criticas-so-em-particular-e1366620959331 a innym choćby feedback coacha lub mentora, wyrażony za pomocą delikatnych i przemyślanych pytań, którymi stara się pomóc swemu podopiecznemu w zmianie jego złych zachowań czy nawyków.

Często jesteśmy świadkami pseudo-feedbacków szefów, którzy nieporadność menedżerską maskują tekstami w stylu „moi pracownicy mają prawo do błędów”, dodając zaraz „ale tylko raz…”, które mają pokazywać liberalną, ludzką twarz dyrektora, tego surowego, ale sprawiedliwego pana i władcy, który ostro gani, ale i hojnie nagradza.  12tkaAle w porównaniu z nimi filmowy major J. Reisman („Dirty Dozen” film 1967), jawi się nam, w gruncie rzeczy, jako prawdziwy mentor i rzeczywisty coach swoich chłopaków z Parszywej Dwunastki.

Zachowania takie – jak te opisane powyżej – i tak są lepsze, niż nieprzewidywalni szefowie frustraci, którzy odreagowują swoje własne stresy na pracownikach, krytykując ich przy lada okazji… ale z troską o rzeczywisty rozwój zawodowy pracowników nie ma to niestety nic wspólnego. I ciągle jeszcze takich szefów, głównie w zespołach handlowych, jest bardzo wielu.

Dlaczego właściwie?… Dobry feedback to przecież podstawowe narzędzie w nowoczesnych systemach motywacyjnych, opartych na kulturze Motywacji 2.0 (patrz Daniel H.Pink „Drive” wyd.2009) wolnej od filozofii kija i marchewki.

Pewnie trochę to przez nasze przyzwyczajenia oraz wzorce kulturowe i społeczne, wśród których całe życie dorastaliśmy i do których się przyzwyczailiśmy, bo „to zawsze tak działało”. W większym stopniu jednak to po prostu brak wiedzy zarządczej i dostatecznych umiejętności udzielania pozytywnego i przede wszystkim SKUTECZNEGO feedbacku, by nim wpływać na innych. Wpływać w sposób, który uczy, ośmiela, otwiera na nowe doświadczenia i w efekcie pomaga innym się zmieniać, tak, aby działali efektywniej i łatwiej.

Jak zatem dawać dobry, motywujący i wspomagający feedback?…Jak to robić dobrze?…

Oczywiście, że są jakieś reguły. Ileż to razy wciskano nam do głów, że najpierw trzy razy trzeba pochwalić, aby potem pokazać obszar do poprawy, że właściwy model to  „trzy monety (pochwały) i jeden kamień (krytyka)”.  kanapkaAlbo klasyczna „kanapka”: najpierw kilka pozytywów, potem pokazujemy obszar niedostatku, aby zawsze zakończyć czymś pozytywnym i wzmacniającym przekaz.

To oczywiście reguły słuszne, bo znacznie lepiej i chętniej przyjmujemy do siebie krytykę „obudowaną” pochwałami, ale badania pokazują, że nie zawsze i nie w każdej sytuacji tak jest. To w gruncie rzeczy tylko techniczne wskazówki co do formy, które są warunkiem koniecznym, acz często zupełnie niewystarczającym, abyśmy odnieśli oczekiwany efekt zmiany.

Zresztą, równie ważne jak sposób dawania, jest gotowość do brania feedbacku. A tu także, zależnie od sytuacji, występują wszystkie kolory tęczy i odcienie szarości…

Co zatem brać pod uwagę, aby nasz feedback trafił na podatny grunt i odniósł skutek?….

Młodzi pracownicy na początku drogi zawodowej lepiej reagują na feedback pozytywny, w którym jest więcej pochwał i nawet form gratulacji. Chętniej słuchają, co im się udało, w czym są dobrzy. Szukają potwierdzenia swoich umiejętności i kompetencji. Budują jeszcze swoją samoocenę oraz walczą o pozycję w firmie. Oczywiście, w zależności od cech osobniczych, albo zatrzymują się w pół drogi i spoczywają na laurach albo starają się rozwijać, aplikując w praktyce uzyskane informacje zwrotne.

Osoby starsze i bardziej doświadczone, często uznani fachowcy i specjaliści w swoich dziedzinach, poszukując obszarów do poprawy, zwykle  doskonale znają schemat kanapki i puszczając mimo uszu całą tą pozytywną „grę wstępną” czekają na bezpośredni, precyzyjny komunikat/opinię o swoich działaniach. Wszelkie ogólnie słuszne, podręcznikowe schematy przygotowywania feedbacku są dla nich denerwujące i nieefektywne, bo oni zwykle czekają na konkret i szczerą wskazówkę – co powinni w sobie/w swoim sposobie działania zmienić, aby być jeszcze lepszymi w tym co robią. W gruncie rzeczy czekają wręcz na krytykę a nie pochwały, bo w niej widzą ważniejszą wskazówkę do własnego rozwoju.

Co zatem jest ważne dla nich, co decyduje o gotowości do jej odbioru?…

Zwykle to, czy „mentor” – nawet jeśli komunikuje się z nimi zgodnie z zasadami – jest w rzeczywistości dla nich autorytetem, specjalistą, guru, a nie tylko Smerfem Mądralą, który „musi (powiedzieć), bo inaczej się zadusi..”

Czy jednak wszyscy jesteśmy nastawieni na rozwój?… Może ta gotowość do słuchania o sobie i swoich działaniach, jest także w jakimś sensie naszą cechą osobniczą?…

Pewnie, że tak. Jedni są bardziej skłonni słuchać co inni o nich mówią, a inni wręcz przeciwnie – wpatrzeni w siebie i doraźnie osiągane sukcesy, są na to odporni. Ludzie są różni, maja inne doświadczenia, inne charaktery i ukształtowały ich odmienne doświadczenia. Może także chęć samorozwoju, nie jest u wszystkich homo sapiens potrzebą pierwszorzędną w piramidzie Maslowa, a na pewno cechą nie występującą u wszystkich w takim samym zakresie.

Ale jest chyba coś znacznie ważniejszego, coś, co z etycznego punktu widzenia wydaje się być kluczowe dla efektywności tego typu działań:

Osobiste motywy i cel udzielania feedbacku.

Czy dający feedback myśli głownie o sobie lub ma na względzie interes zespołu czy organizacji? Czy też kieruje nim rzeczywista chęć pomocy osobie, do której kieruje przekaz w postaci swoich obserwacji?…mentorship

Bo jakże inaczej czujemy się, gdy dostrzegamy w informacji zwrotnej perspektywę i korzyść jedynie  tej osoby, która pod pozorem feedbacku, „sprzedaje” nam swoją wizję, czy własny pomysł, niż gdy mamy poczucie, że to rzeczywiście nasza perspektywa i nasz realny kłopot, o którym myśleliśmy od dawna lub właśnie go nam uświadomiono. Z życzliwością i empatią….

A zatem dochodzimy z wolna do istoty skutecznego feedbacku, co jako żywo przypomina mi reguły działania zaufanego doradcy, który nie zawsze ma prawo do udzielenia rady, nawet jeśli „wie, umie i jest przekonany”, ale musi wcześniej solidnie na to prawo zapracować (patrz David H.Meister i in „Trusted Advisor” wyd.2004)

Wydaje się, że także tu obowiązuje żelazna zasada:

Na możliwość udzielenia komuś feedbacku, trzeba sobie wcześniej zapracować!

Zapracować zarówno w obszarze własnego wizerunku, zaufania, oceny kompetencji i autorytetu fachowego, ale także – a może nawet bardziej – w obszarze relacji międzyludzkich. Tak, by osoba słuchająca nas najnormalniej w świecie nam ufała jako człowiekowi, przyjacielowi, który chce dobrze, a nie zaszkodzi, aby nas po prostu zwyczajnie lubiła. 😉

Giving-Feedback

Inaczej nic z tego nie wyjdzie i będzie to, w najlepszym razie, jedynie denerwujące mądrzenie się.

Ale jak to zrobić, aby nas ludzie lubili i nam ufali?…Ooo, to już zupełnie inna historia… na pewno i do tego kiedyś wrócimy. J

Blamiere Dich täglich!…

Jestem człowiekiem niemieckolubnym…Spędziłem wśród Niemców wiele lat, w czasie studiów i potem w biznesie. Znam ich język, kulturę, lubię i rozumiem ich sposób działania i myślenia. I zwykle myślę, że nie są mnie w stanie niczym zaskoczyć (w odróżnieniu od moich rodaków, którzy już ponad 50 lat zaskakują mnie notorycznie…).

A jednak, gdy dawno temu, jeszcze w słodkich latach 90tych, zobaczyłem na biurku mojego monachijskiego dr. Szefa Wielkiej Korporacji Technologicznej, tabliczkę w eleganckiej ramce, z napisem:

BLAMIERE DICH TÄGLICH!

zdziwiłem się i zacząłem gorączkowo szukać innych możliwości przetłumaczenia tego tekstu. No bo jak to?…Kompromituj się?…Codziennie?….

Bardzo szanowałem tego faceta, za energie i profesjonalizm, imponował mi jego spokój ,podejście do biznesu i w ogóle wszystko u niego mi imponowało, pewnie nawet podświadomie myślałem, że „ jak dorosnę to będę taki jak On” ale taki głupi, śmieszny tekst, zupełnie mi nie pasował do gościa, który kierował działem sprzedaży w Europie Wschodniej i okolicach. Na dodatek, delikatnie zapytany o to szef, uśmiechnął się i stwierdził, ze to jest jego osobisty okrzyk wojenny w biznesie (mein Kriegsruf) .

Jejku, pomyślałem sobie, i to na dodatek w biznesie! Tam gdzie my konsultanci musimy być zawsze dobrze przygotowani do działania,  by w sposób interesujący prezentować klientom naszą ofertę , pokazywać jak wiele wiemy, występować profesjonalnie, odpowiadać na potrzeby itd itd…ale kompromitować się?!…Nieeeee! Nigdy, na to my Polacy jesteśmy zbyt dumni…i znów przyszło mi do głowy natrętne „nie będzie Niemiec blablabla…”klaun

Dopiero potem, na kolejnym szkoleniu, gdzieś bodaj pod Frankfurtem, w firmie, która ukształtowała mnie zawodowo na całe moje sprzedażowe życie, i której certyfikat trenerski z dumą zdobyłem w 2004 r (po 2 tyg. niezwykle trudnym, obozie przetrwania intelektualnego i trenerskim, warsztatowym boot campie, gdzie do certyfikatu przetrwało nas tylko 14 z 28 os, które go rozpoczęły) zacząłem rozumieć o co w tym codziennym kompromitowaniu się chodzi.

I wcale nie chodzi w tym o celowe szukanie sposobu, aby codziennie się błaźnić, czy świadomie blamować, ale aby być na to gotowym/brać pod uwagę i być do tego w razie czego (mentalnie, umiejętnościowo…) przygotowanym.

No bo jeśli cały czas robimy tylko te same rzeczy, czy wtedy się rozwijamy? Nawet jeśli trochę tak to jak efektywnie?…Czy jeśli nie jesteśmy gotowi spróbować nowych, czasem ryzykownych, niewygodnych dla nas z jakiegoś powodu rzeczy, jeśli nie zbieramy nowych doświadczeń, popełniamy błędów, to czy możemy mówić o rozwoju, o efektywności itp. A przecież „kto stoi w miejscu ten się cofa”…to już nasze polskie przysłowie, podobno będące mądrością narodu. A korporaci wielokrotnie słyszeli także teksty o „wychodzeniu ze strefy komfortu”, „przeskakiwaniu własnego cienia” i tym podobne.

No dobra, ale kompromitować się?…spytają zwłaszcza introwertycy…Ci wszyscy powszechnie szanowani za wiedzę: analitycznie myślący fachowcy lub uważni i ostrożni specjaliści w swoich dziedzinach albo sprzedawcy o rozbudowanych umiejętnościach farmerskich,  którzy natychmiast znajdują setki ogólnie słusznych, wręcz wodoodpornych argumentów, aby jednak tego nie robić w stylu: trzeba najpierw wiedzieć co się dobrze zna, by moc stać się poważnym i profesjonalnym konsultantem/księgowym/analitykiem /specjalistą, nie wolno działać w ciemno i trzeba się zawsze dobrze przygotować, albo moje ulubione: każdy powinien robić to na czym się najlepiej zna!.. .

A to hasło jest doskonałym narzędziem także dla nich. Bo wszystkie te powody ,które z jednej strony są prawdziwe, ale z drugiej, w sposób elegancki i w istocie b. groźny dla naszego rozwoju,  dają im pretekst aby nie wkraczać w obszary nieznane. Jak często używamy ich by wytłumaczyć sobie, że „coś nie ma sensu”?…

Bo to obszary ryzykowne i mogą tych ostrożnych i rozsądnych, narazić na, na… no na coś!…Nie wiedzą dokładnie na co, ale się obawiają ( bo tych którym się nie chce, pozostawiam poza tymi rozważaniami)…i zakładają sobie takiego „pampersa na sumienie” pozostając w swojej strefie komfortu, strefie specjalisty/eksperta, robią znów to samo i tak samo jak robili dotychczas, bo tak działają specjaliści, mówią…i może się zdarzyć, że nie zauważają  jak otoczenie wokół nich się zmienia i przestają być tak użyteczni jak kiedyś, a ich umiejętności i wiedza, a zwłaszcza doświadczenia, nie są już tak bardzo pożądane jak kiedyś. Rodzi się rozgoryczenie i poczucie niesprawiedliwości itd. spirala frustracji się nakręca lub gorączkowo szukają nowego obszaru „twardej wiedzy”, której można się nauczyć/wyćwiczyć i znów być szanowanym ekspertem z białą broda w białym fartuchu…

A my sprzedawcy, czy zawsze jesteśmy w stanie przewidzieć jak potoczy się spotkanie z klientem?…Przecież czasem nawet nie wiemy z kim powinniśmy się spotkać, jaki on jest, kim w rzeczywistości jest, jakie ma nastawienie do nas i naszej firmy itd. itd. naprawdę czasem niewiele wiemy…i trochę się boimy.

I dobrze, że się boimy, bo jesteśmy rozsądnymi ludźmi a nie nieobliczalnymi uzależnionymi od adrenaliny ryzykantami czy desperatami (przynajmniej większość z nas…).

Bo ja wcale nie namawiam do ryzykanctwa, albo do radosnej  improwizacji na spotkaniu, czy już zupełnie nie do błaznowaniu czy szokowania rozmówcy, tylko aby zrobić na nim wrażenie lub zdziwić. Wrażenie to należy robić dobre (zwłaszcza to pierwsze, choć potem można je poprawić drugim, ale po co, jak można od razu dobrze?…) a do spotkań należy się przygotowywać się starannie, bo to klucz do sukcesu w sprzedaży, a nie talent aktorski czy oratorski. Trzeba mieć swój warsztat i  wiedzę fachową, bo to daje pewność i efektywność w wykonywaniu dobrze codziennych zadań.

Ale każdy z nas, ludzi sukcesu lub do tego sukcesu aspirujących, powinien w sposób powtarzalny (codziennie, co tydzień,  miesiąc…), próbować zmierzyć się z czymś nowym, trudnym, nieznanym, a nawet ryzykownym – choćby zadzwonić do Groźnego Klienta albo zagadnąć w windzie Wielkiego Prezesa, zacząć rozmowę nie tak jak zwykle, odłożyć „ogólnie słuszną” firmową prezentacje Power Pointa (bo ta zwykle nie ma nic wspólnego ani z power, ani z point) , zaryzykować  nietypowe zachowanie i przesunąć własne granice…i obserwować  efekt!

56801289234142Bo tylko tak ( i to znacznie szybciej niż studiując mądre księgi w wieży z kości słoniowej) poznajmy siebie, swoje mocne strony i ograniczenia w praktyce. I oczywiście cieszyć się, gdy nasze niestandardowe nowe działanie przyniosło efekt. A satysfakcja z takiego działania, wiecie to przecież doskonale , jest wtedy wielka, bo coś sobie udowodniliśmy, przełamaliśmy się, zaryzykowaliśmy …i osiągnęliśmy.

I należy robić te wszystkie ryzykowne rzeczy świadomie, sięgać po nowe doświadczenia, zbierać je i wyciągać z nich wnioski. Także popełniać błędy, czy niezręczności, przepraszać za nie, uśmiechać się do siebie i do rozmówcy…i uczyć się na nich, wdrażać  je w nawyk. I powiększać w ten sposób magiczną niewidzialna własną strefę komfortu.

Jasne, że wiedza ważna, talent także nie zaszkodzi, ale odwaga do kompromitowania się codziennie i gotowość na to, jest tym co odróżnia (tylko) specjalistów od prawdziwych menedżerów, wybitnych ludzi biznesu i ludzi sukcesu w ogóle, do których garna się i w gruncie rzeczy podziwiają ich, ci którzy robią tylko to co umieją robić naprawdę dobrze i grają w te gry, w których maja szansę wygrać itd. itd.

Dziś zupełnie inaczej patrzę na tamtą tabliczkę na biurku mojego dawnego szefa i dostrzegam jej niezwykłą, inspirująca i prostą, ponadczasową mądrość.

Pomyślcie, może i na Waszym biurku, tapecie komputera, kokpicie samochodu czy koszulce biegowej powinno się znaleźć takie hasło, które z czasem tak jak u mnie stanie się okrzykiem wojennym w niejednej trudnej sytuacji życiowej czy biznesowej.

Człowieku sukcesu …lub pretendencie Kompromituj się codziennie!

Najważniejsze pytanie sprzedawcy

Dawno, dawno temu…W czasach kiedy o internecie i fejsbuku nikt nie słyszał, a telefonu i komputera nie dawało się zabrać ze sobą w podróż, nasza Wielka Korporacja wysłała nas, doświadczonych już wtedy KAMów, na „profesjonalne szkolenie sprzedażowe”. Wtedy jeszcze wielkie światowe autorytety wpływu, motywacji  i mentoringu sprzedaży, nie zaczepiały o Polskę, bo pewnie w ogóle nie wiedziały, gdzie mieszka ten Walesa i gdzie leży ten kraj skąd pochodzi Papież Polak, a więc wszystkie „profesjonalne szkolenia” odbywały się w innych ( bardziej zachodnich…) krajach.

Siedzimy zatem na sali i słuchamy co Charyzmatyczny Trener nam (po niemiecku…) opowiada. A on od razu 1-szego dnia, spytał nas „Jakie jest Najważniejsze Pytanie każdego sprzedawcy?”. Bardzo długo krążyliśmy wokół tematu, szukając właściwej odpowiedzi. Przeważały pomysły związane z potrzebami klienta, ich odkrywanie (byliśmy już przecież KAM’ami doświadczonymi!), niektórzy podnosili kwestie naszej oferty, produktu, komunikatu do klienta i różnych innych rzeczy, które KAM powinien wiedzieć aby sensownie ulokować swoją ofertę. Ciągle jednak nie mogliśmy odkryć, o co mu chodzi. Robiło się już dość nieprzyjemnie, bo myśleliśmy sobie „Polacy nie gęsi”, „Nie będzie Niemiec…” i takie tam, a trener ciągle nie był zadowolony z naszych odpowiedzi, a nawet z ich kierunku. Bo my ciągle szukaliśmy wokół siebie, ignorując całkowicie sferę naszego własnego nastawienia do wykonywanej pracy.

I wreszcie wypalił: Die wichigste Frage lautet „Warum freue ich mich?“…a my zdezorientowani patrzyliśmy po sobie, nie bardzo rozumiejąc. Teraz wie to (prawie) każde dziecko sprzedażowe, ale wtedy, po latach komuny i innego patrzenia na świat, było to dla nas odkryciem. No bo jak to?…Najważniejsze pytanie salesa, które na dodatek warto sobie stawiać codziennie albo i częściej…takie!

DLACZEGO SIĘ CIESZĘ?… I to by miało być to najważniejsze dla każdego sprzedawcy pytanie!…Dziwne to jakieś, głupie trochę, myśleliśmy wtedy…10940544_866361290052575_1194708150806523196_n

Wiele czasu minęło zanim oswoiłem się z ta myślą Charyzmatycznego Trenera, który był rzeczywiście mądrym człowiekiem, świetnym praktykiem i chłonęliśmy jego wiedzę jak gąbki. Pewnie do dziś wiele z jego przesłań tkwi w mojej sprzedażowej głowie, jako kamienie węgielne mojego zawodu.

A co do samego pytania to oczywistym jest, że pozytywne nastawienie to podstawa skutecznego działania. I że nie ten jest szczęśliwy, kto ma sukces, tylko ten odnosi sukcesy, kto jest szczęśliwy (przykładów nieszczęśliwych wśród ludzi sukcesu lub wygrywających w totka jest aż nadto).

A ludzie szczęśliwi (lub choćby zadowoleni) ze swojego życia i pracy są: Szczypawka

  • atrakcyjniejsi,
  • efektywniejsi w pracy,
  • wolniej się męczą i zniechęcają,
  • rzadziej chorują i dłużej żyją,
  • przyciągają innych i skuteczniej na nich oddziałują,
  • i częściej osiągają sukcesy

Niby to takie oczywiste, bo przecież sami wiemy, że jeśli jakaś czynność nas interesuje (cieszy/kręci) to potrafimy robić to godzinami, nie patrząc na zegarek, za darmo i nierzadko osiągamy w tym spektakularne efekty, ot tak przypadkiem. Tylko dlatego, że to nasza pasja i lubimy to robić.

Dlaczego zatem w trudnej, nierzadko cholernie stresującej pracy sprzedawcy, nie wykorzystać tego mocnego mechanizmu?…Tylko jak?…Czasem naprawdę wydaje się że nic wokół nas nie ma optymistycznego, nic nie cieszy, wszystko jest trudne i beznadziejne, wiec takie pytanie jest całkiem nieprzydatne.

No właśnie tu dotykamy właśnie kwestii przekonań, i to nie tych „poważnych” religijnych czy politycznych, tylko tych naszych własnych, osobistych , z którymi żyjemy na co dzień. Przekonań pozytywnych, które nas popychają do przodu, ale i tych negatywnych (nie da się…już próbowałem…ktoś mi powiedział…to bez sensu…), które nas ograniczają i w efekcie dołują…Ale możemy je zmieniać, a nawet powinniśmy.

Dlaczego by zatem nie spróbować?…Raz dziennie (na początek) poszukajmy tych małych i wielkich rzeczy, które sprawiają, że jesteśmy szczęśliwsi, bardziej zadowoleni, weselsi właśnie…Tu i teraz. I zobaczymy co się stanie. Ale nie po jednym, dwóch razach, ale wtedy, gdy ten zwyczaj autorefleksji o naszych codziennych radościach wprowadzimy w nawyk.

Nawyk , to kolejne ważne pojęcie rozwojowe. Mamy dobre i złe nawyki, nasz mózg jest tak skonstruowany, że ponad 80% czynności, które wykonujemy codziennie ma charakter nawykowy. Tak mu jest po prostu wygodniej „temu mózgu”, jak coś znamy to tak działamy i już.

I rzeczywiście, rozwój to stopniowe wprowadzanie nowych pozytywnych nawyków. Jak ten choćby aby codziennie pytać siebie samego w samochodzie w drodze do/z pracy „Dlaczego się cieszę?”. Czyli co fajnego wydarzyło się dziś, co mi się udało, co dobrego zrobiłem, czego się dowiedziałem, na co się odważyłem, kogo zmotywowałem, co wreszcie sprawiło, że choć na chwile poczułem się lepiej…

Jednak nawyk to narzędzie magiczne ale trudne, bo na początku niespektakularne, ponieważ efekty wdrażania pozytywnych (a zwykle te nas interesują…) nawyków, nie sumują się liniowo tak jak inne rzeczy, które trenujemy, ale budują się w sposób wykładniczy. Czyli po kilku „razach” niewiele widać.  Ale gdy czynność jest wdrożona i wykonywana regularnie jej efekty są imponujące. Warto pomyśleć o własnym, powtarzalnym systemie (stały termin, jakiś wyzwalacz zwyczajowy, sygnał przypominacz, nagroda, monitoring efektów itd.), aby to nie była tylko akcja incydentalna, bo wtedy to nie żaden rozwój, a jedynie  próba, która niewiele daje. To dopiero wdrożenie nawyku, decyduje o skuteczności każdego narzędzia rozwojowego, także w dziedzinie sprzedaży. To on nawyk,  przesądza zwykle, czy coś „działa” czy nie i wydaje się, że to do nas nie pasuje i jest nieużyteczne.

Gwarantuje jednak, że pozytywna energia wytworzona w tracie takiej dyskusji z samym sobą, o powodach naszej radości, będzie paliwem na następne, być może trudne momenty naszego zawodowego ale i prywatnego życia.

Będzie nam po prostu łatwiej mierzyć się z codziennymi niełatwymi wyzwaniami sprzedawcy, a zobaczymy efekty szybciej niż się to nam wydaje.

Spróbujcie, a sami zobaczycie, że to działa!… 10985434_940677929287577_5229917123396101628_n

Wszystkie zamieszczone zdjęcia przedstawiają moją koleżankę biegową Szczypawkę, autorkę bloga Panna Anna, która jak nikt potrafi się cieszyć życiem a bieganiem w szczególnosci i motywować tym tysiące ludzi.