Najważniejsze pytanie sprzedawcy

Dawno, dawno temu…W czasach kiedy o internecie i fejsbuku nikt nie słyszał, a telefonu i komputera nie dawało się zabrać ze sobą w podróż, nasza Wielka Korporacja wysłała nas, doświadczonych już wtedy KAMów, na „profesjonalne szkolenie sprzedażowe”. Wtedy jeszcze wielkie światowe autorytety wpływu, motywacji  i mentoringu sprzedaży, nie zaczepiały o Polskę, bo pewnie w ogóle nie wiedziały, gdzie mieszka ten Walesa i gdzie leży ten kraj skąd pochodzi Papież Polak, a więc wszystkie „profesjonalne szkolenia” odbywały się w innych ( bardziej zachodnich…) krajach.

Siedzimy zatem na sali i słuchamy co Charyzmatyczny Trener nam (po niemiecku…) opowiada. A on od razu 1-szego dnia, spytał nas „Jakie jest Najważniejsze Pytanie każdego sprzedawcy?”. Bardzo długo krążyliśmy wokół tematu, szukając właściwej odpowiedzi. Przeważały pomysły związane z potrzebami klienta, ich odkrywanie (byliśmy już przecież KAM’ami doświadczonymi!), niektórzy podnosili kwestie naszej oferty, produktu, komunikatu do klienta i różnych innych rzeczy, które KAM powinien wiedzieć aby sensownie ulokować swoją ofertę. Ciągle jednak nie mogliśmy odkryć, o co mu chodzi. Robiło się już dość nieprzyjemnie, bo myśleliśmy sobie „Polacy nie gęsi”, „Nie będzie Niemiec…” i takie tam, a trener ciągle nie był zadowolony z naszych odpowiedzi, a nawet z ich kierunku. Bo my ciągle szukaliśmy wokół siebie, ignorując całkowicie sferę naszego własnego nastawienia do wykonywanej pracy.

I wreszcie wypalił: Die wichigste Frage lautet „Warum freue ich mich?“…a my zdezorientowani patrzyliśmy po sobie, nie bardzo rozumiejąc. Teraz wie to (prawie) każde dziecko sprzedażowe, ale wtedy, po latach komuny i innego patrzenia na świat, było to dla nas odkryciem. No bo jak to?…Najważniejsze pytanie salesa, które na dodatek warto sobie stawiać codziennie albo i częściej…takie!

DLACZEGO SIĘ CIESZĘ?… I to by miało być to najważniejsze dla każdego sprzedawcy pytanie!…Dziwne to jakieś, głupie trochę, myśleliśmy wtedy…10940544_866361290052575_1194708150806523196_n

Wiele czasu minęło zanim oswoiłem się z ta myślą Charyzmatycznego Trenera, który był rzeczywiście mądrym człowiekiem, świetnym praktykiem i chłonęliśmy jego wiedzę jak gąbki. Pewnie do dziś wiele z jego przesłań tkwi w mojej sprzedażowej głowie, jako kamienie węgielne mojego zawodu.

A co do samego pytania to oczywistym jest, że pozytywne nastawienie to podstawa skutecznego działania. I że nie ten jest szczęśliwy, kto ma sukces, tylko ten odnosi sukcesy, kto jest szczęśliwy (przykładów nieszczęśliwych wśród ludzi sukcesu lub wygrywających w totka jest aż nadto).

A ludzie szczęśliwi (lub choćby zadowoleni) ze swojego życia i pracy są: Szczypawka

  • atrakcyjniejsi,
  • efektywniejsi w pracy,
  • wolniej się męczą i zniechęcają,
  • rzadziej chorują i dłużej żyją,
  • przyciągają innych i skuteczniej na nich oddziałują,
  • i częściej osiągają sukcesy

Niby to takie oczywiste, bo przecież sami wiemy, że jeśli jakaś czynność nas interesuje (cieszy/kręci) to potrafimy robić to godzinami, nie patrząc na zegarek, za darmo i nierzadko osiągamy w tym spektakularne efekty, ot tak przypadkiem. Tylko dlatego, że to nasza pasja i lubimy to robić.

Dlaczego zatem w trudnej, nierzadko cholernie stresującej pracy sprzedawcy, nie wykorzystać tego mocnego mechanizmu?…Tylko jak?…Czasem naprawdę wydaje się że nic wokół nas nie ma optymistycznego, nic nie cieszy, wszystko jest trudne i beznadziejne, wiec takie pytanie jest całkiem nieprzydatne.

No właśnie tu dotykamy właśnie kwestii przekonań, i to nie tych „poważnych” religijnych czy politycznych, tylko tych naszych własnych, osobistych , z którymi żyjemy na co dzień. Przekonań pozytywnych, które nas popychają do przodu, ale i tych negatywnych (nie da się…już próbowałem…ktoś mi powiedział…to bez sensu…), które nas ograniczają i w efekcie dołują…Ale możemy je zmieniać, a nawet powinniśmy.

Dlaczego by zatem nie spróbować?…Raz dziennie (na początek) poszukajmy tych małych i wielkich rzeczy, które sprawiają, że jesteśmy szczęśliwsi, bardziej zadowoleni, weselsi właśnie…Tu i teraz. I zobaczymy co się stanie. Ale nie po jednym, dwóch razach, ale wtedy, gdy ten zwyczaj autorefleksji o naszych codziennych radościach wprowadzimy w nawyk.

Nawyk , to kolejne ważne pojęcie rozwojowe. Mamy dobre i złe nawyki, nasz mózg jest tak skonstruowany, że ponad 80% czynności, które wykonujemy codziennie ma charakter nawykowy. Tak mu jest po prostu wygodniej „temu mózgu”, jak coś znamy to tak działamy i już.

I rzeczywiście, rozwój to stopniowe wprowadzanie nowych pozytywnych nawyków. Jak ten choćby aby codziennie pytać siebie samego w samochodzie w drodze do/z pracy „Dlaczego się cieszę?”. Czyli co fajnego wydarzyło się dziś, co mi się udało, co dobrego zrobiłem, czego się dowiedziałem, na co się odważyłem, kogo zmotywowałem, co wreszcie sprawiło, że choć na chwile poczułem się lepiej…

Jednak nawyk to narzędzie magiczne ale trudne, bo na początku niespektakularne, ponieważ efekty wdrażania pozytywnych (a zwykle te nas interesują…) nawyków, nie sumują się liniowo tak jak inne rzeczy, które trenujemy, ale budują się w sposób wykładniczy. Czyli po kilku „razach” niewiele widać.  Ale gdy czynność jest wdrożona i wykonywana regularnie jej efekty są imponujące. Warto pomyśleć o własnym, powtarzalnym systemie (stały termin, jakiś wyzwalacz zwyczajowy, sygnał przypominacz, nagroda, monitoring efektów itd.), aby to nie była tylko akcja incydentalna, bo wtedy to nie żaden rozwój, a jedynie  próba, która niewiele daje. To dopiero wdrożenie nawyku, decyduje o skuteczności każdego narzędzia rozwojowego, także w dziedzinie sprzedaży. To on nawyk,  przesądza zwykle, czy coś „działa” czy nie i wydaje się, że to do nas nie pasuje i jest nieużyteczne.

Gwarantuje jednak, że pozytywna energia wytworzona w tracie takiej dyskusji z samym sobą, o powodach naszej radości, będzie paliwem na następne, być może trudne momenty naszego zawodowego ale i prywatnego życia.

Będzie nam po prostu łatwiej mierzyć się z codziennymi niełatwymi wyzwaniami sprzedawcy, a zobaczymy efekty szybciej niż się to nam wydaje.

Spróbujcie, a sami zobaczycie, że to działa!… 10985434_940677929287577_5229917123396101628_n

Wszystkie zamieszczone zdjęcia przedstawiają moją koleżankę biegową Szczypawkę, autorkę bloga Panna Anna, która jak nikt potrafi się cieszyć życiem a bieganiem w szczególnosci i motywować tym tysiące ludzi.

Pozytywna manipulacja, czyli radosny pogrzeb…

Obiecałem Wam, że zajmę się problemem wypalenia zawodowego sprzedawców. Dobrze, i do tego dojdziemy, ale najpierw trochę podstaw.

Weźmy na początek dwa pojęcia: MOTYWOWANIE i MANIPULOWANIE.

Oba znajome?… I jakieś podobne, prawda? Ale – które fajniejsze? – które brzmi lepiej, uczciwiej, przyzwoiciej? No dobra: motywowanie – chyba dobre, a manipulowanie – (chyba…) złe.

Ale czym się te pojęcia tak naprawdę różnią, bo na pierwszy rzut ucha faktycznie brzmią podobnie albo przynajmniej pokrewnie, prawda? I na pewno oba mają coś wspólnego ze sprzedawaniem.

kluczDobra, koniec quizów!…

W gruncie rzeczy to te same czynności, wykonywane często np. przez sprzedawców w czasie sprzedaży.

To wywieranie wpływu przy pomocy narzędzi sprzedaży, których sprzedawcy uczą się na treningach lub intuicyjnie przyswajają w wyniku codziennych doświadczeń. Obie, to skłanianie innych do działania (pamiętacie jeszcze definicje sprzedaży?…) mocą sprzedaży, czyli wszystkich narzędzi sprzedawcy, które posiada w swoim zawodowym instrumentarium, swojej „walizce z narzędziami sprzedawcy”.

Ale jest coś, co właśnie określa to, co dobre, a co złe i sprawia, że manipulację instynktownie klasyfikujemy jak coś podejrzanego. To coś, to interes klienta, który (przede wszystkim, bo i nasz/firmy interes jest zwykle nie bez znaczenia) bierzemy pod uwagę.    Gdy ten interes uwzględniamy, to jesteśmy po jasnej stronie mocy i wtedy to jest motywowanie. Czasem, to profesjonalne doradztwo i w wyniku tego udana sprzedaż, czasem, to menedżerski leadership, Święty Gral ambitnych, korporacyjnych menedżerów, a czasem – po prostu – umiejętność wpływania na innych, tak, aby w jej wyniku poczuli się lepiej.

Ale co, gdy ten interes klienta, stracimy z oczu?…No bo musimy sprzedać nawet za wszelką cenę, bo jest plan, szef tego oczekuje, bo to moje miejsce pracy, a trzeba płacić raty i rachunki, a target i premia itd. itd… Wreszcie jest coś takiego, jak interes firmy, bo on jest przecież ważny, prawda?… A my jesteśmy poważnymi, lojalnymi pracownikami działu sprzedaży… Więc stosujemy te same skuteczne narzędzia wpływu  i wykorzystujemy je do naszego celu, wciskamy niekoniecznie potrzebny produkt, podkręcamy cenę naszej oferty powyżej jej wartości, i przekonujemy siebie, że to wszystko w interesie firmy albo nawet klienta. Manipulujemy zatem… klientem i sobą.

Udajemy przed sobą, że musimy, tak trzeba, nie było innego wyjścia. Słyszałem nawet kiedyś od jednego KAM’a określenie: to taka pozytywna manipulacja, robię to w jego interesie. Od razu zapaliły mi się wszystkie moje etyczne lampki, bo pozytywna motywacja, to tak, jakby mówić o radosnym pogrzebie lub pachnącym asfalcie… Bzdura!… I to bzdura niebezpieczna.

Dygresja, czyli obserwacja Starego Salesa: Ten moment, gdy zaczynamy „dyskutować” ze sobą na temat „interes klienta czy mój” , przypomina mi chwile, gdy biegnąc maraton lub jakiś górski bieg ultra w pewnym momencie zaczynam się zastanawiać, czy czasem nie odpuścić (no bo zaczyna boleć, jest trudno, meta jeszcze daleko, „i po co mi to w ogóle?” itp…) i spuścić z oczu cel, który sobie postawiłem?…To bardzo niebezpieczna dyskusja. I w sporcie i w życiu. Niektórzy potrafią ją przerwać, wyłączyć i nadal działać zgodnie z planem i swoimi zasadami, ale niektórzy nie potrafią i dryfują gdzieś w stronę manipulacji właśnie i samooszukiwania się.

Dlaczego zatem w sprzedaży należy postępować etycznie?…

Powodów jest na pewno kilka – oczywiste i nieoczywiste. Są wśród nich powody związane z wychowaniem, wartościami i moralnym kręgosłupem… ale o tym nie będę się rozwodził, bo to blog o sprzedaży, a nie o wartościach etycznych, moralności czy filozofii. Zagadam do Was językiem sprzedawców, czyli językiem korzyści!…

Etyczna sprzedaż, pilnująca zawsze interesu klienta, po prostu bardziej się opłaca!  I to z kilku powodów.

Pierwszy jest raczej jasny dla każdego KAM’a. Jeśli raz oszukam, lub zmanipuluje swojego klienta, to ryzykuje, narażam na szwank długotrwałą relację z nim. A przecież to podstawa Key Accountingu w pracy nad klientami najważniejszymi i najbardziej wartościowymi dla firmy. Pracujemy na to czasem latami, wiec jest to oczywista wartość. Manipulant (nawet mistrz manipulacji) nie stworzy długoletniej relacji zbudowanej na zaufaniu. Klient zwykle nie jest ani głupi, ani tak naiwny, nie zaufa mu więcej.

Drugi powód jest znacznie mniej oczywisty.

Badania naukowe dowodzą, że sprzedawca, który musi (bo target, bo szef, bo firma zmusza…) manipulować, a nie motywować, sprzedając to, czego klient potrzebuje, doświadcza właśnie tego, co sami sprzedawcy nazywają wypaleniem zawodowym.

Oczywiście mówię tu o ludziach porządnych i przyzwoitych, bo karierowicze i spryciarze pozbawieni moralnych hamulców nie są przedmiotem naszych rozważań. Oni nigdy nie osiągną najwyższego poziomu, którym określam najlepszych z nas – poziom zaufanego doradcy klienta, elity w naszym zawodzie, która odnosi największe sukcesy i przywraca mi nadzieję, ze zawód sprzedawcy stanie się kiedyś zawodem zaufania publicznego.

Oni nigdy nie zniżają się do manipulacji. Nie muszą. Ich zasady, umiejętności wpływu i ciągle uwzględnianie interesu klienta sprawiają, że oni motywują. I to motywują wspaniale, tak jak my chcielibyśmy być traktowani. I od tych sprzedawców lubimy kupować, cenimy ich i czujemy ich pozytywną moc.

I oni stosunkowo rzadko ulegają wypaleniu zawodowemu, bo to nie tylko fachowcy,  profesjonaliści w każdym calu, ale także pasjonaci swojego zawodu. I nie mają czasu na żadne wypalenie ani głowy do użalanie się nad sobą…

To po prostu wspaniali sprzedawcy.

Coś fajnego o sprzedaży…

Pierwszy wpis, najważniejszy, ale niełatwy… bo kocham swój zawód sprzedawcy, uczę sprzedawców być lepszymi, ciekawszymi, uczciwszymi i w ogóle „bardziejszymi” w swoim zawodzie. Trudnym zawodzie, który ja wykonuje już od wielu lat. Wykonuje z pasja… i z dumą.

Ale, żeby o tym pisać?…Nie wiem, nie wiem…

Już widzę miny tych z Was, którzy z jakichś powodów trafili na tę stronę i doczytali do tego miejsca… Łeee, blog o sprzedaży!… Nudziarstwo, przecież już wszystko o tym napisano, albo powiedziano na szkoleniach!…Co można jeszcze nowego?…

Ale z drugiej strony, przecież nie wszystkich kolegów-sprzedawców znam osobiście, nie wszyscy nawet trafią na moje treningi i indywidualne mentoringi, a wielu z nich to ludzie ambitni, którzy chcą się rozwijać i może zechcą skorzystać z rad starszego kolegi po fachu.

Ale mam ze sprzedawcami jeden kłopot…

Kocham ich i jestem dumny z przynależności do tej grupy zawodowej, gdy widzę, jak potrafią profesjonalne pytać i doradzać, rozmawiać, by odkrywać potrzeby klienta.

Obraz1A wstydzę się za nich, gdy widzę jak te potrzeby zgadują, bezrefleksyjnie prezentują swoją ofertę, opowiadając, przekonując, gadając o cechach czy nawet korzyściach… i nie słuchając, co klient do nich mówi. Jeśli oczywiście coś mówi, bo większość klientów traci wtedy cierpliwość, wychodzi/odchodzi i myśli cholera, znów ci beznadziejni handlarze-sprzedawacze!…

A ja po tych wszystkich latach mam misję (pewnie to skaza genetyczna przez te kilka generacji nauczycieli w mojej rodzinie? …), chciałbym, żeby wszyscy sprzedawcy w naszym otoczeniu zachowywali się tak, jak ci pierwsi, zaufani doradcy klienta, którzy właściwie nie sprzedają… a mimo to, ludzie od nich kupują.

I kto by miał o tej sprzedaży czytać?…

Sprzedawcy wiedzą o niej wszystko, „uprawiają” ją w końcu codziennie. Czasem im się udaje, czasem nie, jak to w życiu… A klienci są przecież różni, każdy inny, więc nie ma jakiejś jednej, genialnej, skutecznej metody, żeby zadziałało… wiec po co czytać jakieś dyrdymaly i marnować czas?…

A nie–sprzedawcy?… Eee, ci to już całkiem nie mają tu czego szukać!… Oni przecież nie sprzedają… nie lubią,  nie umieją, nigdy nie będą… trochę się boją, a trochę się brzydzą, bo to takie paskudne, nieetyczne, „śmierdzące” zajęcie.

Dygresja, czyli obserwacja Starego Salesa:  Dzisiaj po treningu, robiłem stretching jak zwykle przy płotku obok placu zabaw. Dziewczynki w piaskownicy zdecydowały, ze będę się bawić… w  sklep. Nastawiłem ucha: „Ale ja chcę być sprzedawczynią!” krzyknęły entuzjastycznie wszystkie prawie jednocześnie (!!!)… Ciekawe kiedy ludziom już dorosłym przechodzi ten entuzjazm, kiedy gubią tą chęć wykonywania naszego zawodu?… Czy my sprzedawcy czasem nie dokładamy do tego ręki?…

Gorzej, gdy właśnie oni, nie-sprzedawcy, muszą zacząć sprzedawać, bo właśnie zapragnęli zrealizować jakieś marzenie swojego życia i wystartować własny biznes, własny sklep, własny pomysł na super produkt, czy inna życiowa sytuacja nagle zmusiła ich, by wystąpić w tej paskudnej roli sprzedawcy. Paskudnej, bo związanej z uprzedzeniami, ale i ich konkretnymi doświadczeniami życiowymi z handlarzami, domokrążcami, straganiarzami czy innymi przedstawicielami kolejnej cudownej/innowacyjnej/specjalnej sekty sprzedawaczy różnych potrzebnych i niepotrzebnych nam rzeczy.

Ale także kupującym bywa czasem wstyd, że nie udało im się uniknąć kolejnego głupiego i niepotrzebnego zakupu… Jak to się stało? – zastanawiają się… Czują, że to jakaś dziwna i na pewno nie całkiem uczciwa siła spowodowała, że znów coś kupili… to ci cholerni handlarze… spryciarze… naciągnęli nas… zmanipulowali!

Ja bym nigdy tak nie mógł/nie mogła, myślą sobie księgowe, nauczycielki, lekarze, informatycy, czy inni przedstawiciele „porządnych” zawodów.

I dobrze myślą, bo to nie o taką sprzedaż tu chodzi!…

W gruncie rzeczy chodzi w tym o to, by sprzedawcy rozmawiali, a nie sprzedawali, nie wciskali, nie przekonywali, nie prezentowali swoich ofert i oczywiście nie manipulowali… nawet, jeśli  robią to, jak o tym mówią, w interesie klienta, bo taka „pozytywna manipulacja”. Brrr!…

A my chcielibyśmy obcować z ciekawymi, nietuzinkowymi i fachowymi specjalistami w swojej dziedzinie, którzy czymś nas w rozmowie zainteresują, doradzą nam obiektywnie i zgodnie z naszym, a nie ich interesem. Mówiąc krótko, zaufamy im i będziemy od nich kupować, nie dlatego, że nas o tym przekonują/argumentują/cośtamjeszcze robią, tylko dlatego, że nam dobrze poradzili…-bo się na tym znają i zbudowali w nas przekonanie o swojej uczciwości.

Qurde, myślą ci, którzy nigdy nie musieli sprzedawać, a teraz muszą, też bym tak chciał, bo to w gruncie rzeczy tylko takie doradzanie, a nie to okropne i obrzydliwe handlowanie, którego tak się boje i brzydzę!

Jakby tak mieć jakaś czarodziejska różdżkę, albo jakiś inny zaczarowany ołówek, czy choć złotą rybkę, która by to umiała parę razy sprawić! Taką tajemną moc, która działa cuda, że ludzie chcą robić to, czego wcześniej nie chcieli.

I tak właśnie odkrywają istotę sprzedaży, jej klasyczną definicję:

„że sprzedaż to moc skłaniania innych do działania”, żeby zrobili to, na co nie maja ochoty.

To jednak definicja zwyczajnej sprzedaży, ale nie sprzedaży fantastycznej… Bo ta powinna wywoływać u kupującego poczucie zadowolenia (szczęścia?…) i przede wszystkim zupełny brak poczucia przymuszania, wciskania czy natrętnego przekonywania.

Wtedy to my kupujemy, a nie oni nam sprzedają, myślimy, i jesteśmy z naszych decyzji bardzo zadowoleni.

I jeszcze jedno…

Kolejny, choć nie ostatni na tym blogu mit, który weźmiemy na warsztat;

Wciskać, wkręcać, manipulować… – to robią ci „źli” sprzedawcy, żeby sprzedać, wziąć kasę i skasować pewnie jakąś wielka prowizję, która zapewne uśmierzy ich wyrzuty sumienia, że oszukali klienta.

Otóż nie. Zwykle ani taka wielka ta prowizja, ani tych wyrzutów sumienia nie uśmierzy.

Przynajmniej tych przyzwoitych salesów, którzy wyznają w życiu jakieś zasady moralne i cholernie ciężko im w tym zawodzie „z tym szefem, z tą firmą, z tym produktem czy z tym rynkiem” (niewłaściwe skreślić).

I doświadczają codziennej frustracji, stresu, czasem nazywają to wypaleniem zawodowym, zmieniają pracę co kilka lat/miesięcy, bo nie mogą się w tej sytuacji odnaleźć.

Brzmi znajomo, koledzy sprzedawcy?…

Ale to już zupełnie inna historia, o której porozmawiamy później…